wtorek, 18 kwietnia 2017

Biała Perła Plus "Jutro impreza"- recenzja

Witajcie,

Dziś przedstawię Wam moją recenzję systemu wybielającego zęby w 2 do 4 dni Biała Perła Jutro impreza.



Już jakiś czas temu planowałam wypróbować system wybielający Białej Perły. Byłam zachęcona efektami, jakie zauważyłam u koleżanki z pracy. Był to co prawda system 10-dniowy, a nie tak jak mój-4.


Obawiałam się trochę, że moje żeby będą źle znosić takie eksperymenty. Mam z natury dość słabe i wrażliwe zęby i nie wiedziałam czy nie będą nadwrażliwe po takim domowym wybielaniu.
Dlatego właśnie postanowiłam zacząć od systemu ekspresowego wybielania, który wydawał mi się nieco delikatniejszy. Sposób z pędzelkiem wydawał się także łatwy i prosty w zastosowaniu.





Producent obiecuje wybielenie zębów o jeden ton, stosując go w czasie od 2 do 14 dni.
Stosowanie preparatu polegało na systematycznym „malowaniu” wcześniej umytych zębów za pomocą  poręcznego pędzelka i umyciu ich ponownie po upływie 30 minut. Sposób ten należało powtarzać 2-3 razy dziennie, przez maksymalnie 14 dni.

Stosowałam preparat 2 lub 3 razy dziennie, przez okres 14 dni.
Sam preparat jest bezbarwny i ma delikatnie miętowy posmak, który jednak nie jest zbyt intensywny.




W moim przypadku substancja nie wywołała na szczęście żadnej nadwrażliwości czy jakichś plam albo przebarwień, których nieco się obawiałam.
Stosowanie produktu było bardzo łatwe i szybkie, ale niestety u mnie nie przyniosło pożądanych efektów.

Nie spodziewałam się co prawda cudów, ale liczyłam na to, że zobaczę choć małą różnicę.
Niestety, moje zęby są dokładnie takiego samego odcienia jak na początku. Nie zauważyłam żadnego wybielenia, mimo iż stosowałam preparat codziennie przez równe 14 dni. 
Starałam się też w tym czasie unikać picia kawy (piłam przez słomkę) czy czerwonego wina oraz „ciemnych” owoców.

Cały proces kuracji był dość łatwy i przyjemny, ale w moim przypadku niestety nieefektywny.
Mam też w zanadrzu system 10-dniowy, ale chcę skonsultować jego stosowanie z moim stomatologiem.

A Wy próbowałyście wybielania z Perłą? Jeśli tak, to jakie efekty zauważyłyście?


Ściskam, P.

wtorek, 28 marca 2017

Moja dieta w insulinooporności

Witajcie,

W ostatnim wpisie pisałam Wam, jak odkryłam u siebie insulinooporność.

Jak już wspomniałam, postanowiłam zasięgnąć porady dietetyka w temacie odżywiania przy moich schorzeniach.

Po przeanalizowaniu wyników badań, otrzymałam plan żywieniowy, którego powinnam się trzymać aby posiłkami nie powodować skoków insuliny w moim organizmie.

Na początku byłam przerażona zaleceniami, a w szczególności ilością produktów, jakie musze wykluczyć ze swojego jadłospisu.

Jest to bardzo długa lista, ale pocieszeniem jest to, że jest to opcja na 3 miesiące, po których stopniowo będę mogła dodawać do swojej diety poszczególne składniki.

Nie chcę pisać tutaj wszystkiego, co jest zabronione, a co zalecane, ale postaram się wymienić najważniejsze rzeczy, a szczególnie te, które wcześniej spożywałam z dużą częstotliwością.

Plan żywieniowy opiera się na kilku ważnych zasadach:
-zwiększenie spożycia tłuszczy w diecie (mięso, jaja, zdrowe oleje)
-wykluczenie glutenu i wszystkiego, co go zawiera
-zakaz spożywania kukurydzy i soi
-wykluczenie laktozy
-REGULARNE POSIŁKI! W moim przypadku są to tylko 3 posiłki dziennie – dalej opiwiem dlaczego. Podczas diety należy bazować głownie na jajach, mięsie i warzywach.
Poniżej opiszę Wam zasady komponowania poszczególnych posiłków

Śniadanie

Dużą zmianą było dla mnie komponowanie nowego składu śniadań. Jem śniadania 30 min do godziny po przebudzeniu. Wcześniej zwykle były to owsianki na słodko, z owocami i bakaliami. 

Teraz  musiałam pozbyć się wszelkich węglowodanów w śniadaniach. Wyleciały więc płatki owsiane, żytnie, jaglane, i wszystkie inne. Do tego musiałam wyeliminować też owoce. Szczególnie te suszone, które są źródłem dużej ilości cukru.


Na śniadanie została mi więc opcja białkowo-tłuszczowa: dobrej  jakości mięso, jaja i warzywa. I tutaj miałam spory problem z przestawieniem się. Lubiłam jajka i owszem, czasem jadłam na śniadanie jajecznicę, jajo na miękko czy omlet, ale zdarzało się to raz, góra dwa razy w tygodniu.

Mięso na śniadanie? Nie ma mowy. Nigdy nie jadłam mięsa od rana i nie miałam ochoty tego robić. Ale po kilku dniach spożywania jajek pod rząd, poczułam, że potrzebuję jakiejś odmiany i zaczęłam jeść kabanosy (najlepsze są z Konspolu, do zakupienia w Biedronce). Do tego masa warzyw i nawet całkiem  polubiłam te mięsne śniadania J

Obiady/ II śniadania
Mój drugi posiłek to zazwyczaj ten spożywany w pracy. Wcześniej, zwykle były to po prostu  kanapki, a później jeszcze jakiś owoc w ramach przekąski.

Teraz musiał wystarczyć mi tylko jeden posiłek w ciągu dnia pracy i nie mogła to być kanapka. 
Robiłam więc naleśniki gryczane, warzywa z kaszą gryczaną, ryżem basmati, kawałki karkówki czy kurczaka, albo (kiedy już nauczyłam się go piec)- chleb gryczany.
Musiałam też zwiększyć porcję obiadową, tak aby być nasycona do czasu kolacji.

Kolacje/Obiadokolacje
Ostatnim lub przedostatnim( w zależności od tego czy ćwiczyłam w danym dniu) posiłkiem w ciągu dnia była obiadokolacja.


Starałam się, aby zawsze zawierała ona mięso (indyk, karkówka) oraz dużo warzyw i opcjonalnie jakieś węglowodany w postaci kaszy czy ryżu. Często też jadłam na obiad zupy, gotowane, np. na żeberkach czy kościach.

Opcjonalnie: Przekąska potreningowa
Jeśli w danym dniu ćwiczyłam, to zazwyczaj po treningu jadłam jeszcze jakiś owoc.

Moje spostrzeżenia:

Trudne śniadania
Największy problem miałam chyba z przestawieniem się na śniadania białkowo-tłuszczowe.
Przekonałam się do kabanosów drobiowych i jaj. Jednak po kilku dniach nie mogłam już patrzeć na jaja w żadnej postaci. Mimo, że jadłam na przemian: jajecznice, omlety, jajo sadzone, na twardo i na miękko, czułam odrzucenie do jajek.

Po konsultacji z dietetykiem ustaliłyśmy kompromis: węgle i owoce na śniadanie 2 h po obudzeniu, lub (jeśli naprawdę będzie mi ciężko) przeplatać śniadania b-t z węglowodanowymi.

Postanowiłam więc wprowadzić „owsianki”. Oczywiście takie na bazie kaszy jaglanej czy gryczanej, ryżu basmati, płatków gryczanych, ale bardzo się rozczarowałam. Okazało się, że po takich śniadaniach po 2-3h jestem głodna jak wilk!  Po każdym takim owskiankowym śniadaniu, odliczałam minuty do kolejnego posiłku, aby wreszcie czuć się najedzona.

Wróciłam więc do śniadań z kiełbaskami i dużą ilością warzyw w roli głównej J

Pierwsze dni-najgorzej
Pierwsze trzy dni były dla mnie najtrudniejsze. Wcześniej jadłam regularnie co 3-4 godziny i stosowałam się do spożywania 4-5 posiłków w ciągu dnia.

5-godzinne odstępy między posiłkami wydawały się wręcz nierealne. Nie potrafiłam jednorazowo zjeść tyle, żeby się najeść i jednocześnie nie być ociężała i ospała.
Na początku, już po 3,5 godzinach pojawiał się potworny głód i ssanie w żołądku. Nie mogłam wypić kawy, nic zjeść pomiędzy posiłkami i myślałam, że oszaleję.

Z głodu byłam nerwowa, po 4 godzinie bez jedzenia trzęsły mi się ręce. Serio, jak na jakimś detoksie. Najgorszy był trzeci dzień, podczas którego od rana miałam straszne zawroty głowy. Na szczęście była to niedziela, więc spokojnie mogłam przeczekać w domu.

Miałam pewne podejrzenia, że może to być spowodowane tym, że do śniadania nie dorzuciłam żadnych warzyw. Taki stan utrzymywał się do wieczora.

Na kolację zjadłam zupę jarzynową i… poczułam się jak nowo narodzona! Odzyskałam energię, przestało kręcić mi się w głowie- jak ręką odjął!

Kolejnego dnia było już w porządku, a najważniejsze, że nie czułam żadnego dyskomfortu, wzdęć czy bólu żołądka przez cały dzień.

Odstawienie kawy i herbaty
Tutaj na początku nie miałam większych problemów. Chyba było to spowodowane tym, że odkąd zaczęłam brać glucophage, smak kawy stał się dla mnie obrzydliwy. Smakowała mi jedynie mocno mleczna kawa typu latte czy cappuccino. Każda inna była zbyt gorzka i kwaśna i pozostawiała duży niesmak.


Herbat piłam mało. Ponieważ nie powinnam podpijać między posiłkami stwierdziłam, że spróbuję pić tylko wodę. I nawet nie było tak źle. Po odstawieniu kofeiny wcale nie czułam się senna, czy pozbawiona energii. Woda wystarczyła w zupełności. I co ważne, zaczęłam w końcu spożywać  jej większe ilości w ciągu dnia.

Po 3 tygodniach mam jednak coraz częstsza ochotę na małą czarną, dlatego pozwalam sobie na 1 kawę dziennie, zwykle jakieś 30-60 min. Przed posiłkiem lub po nim.

Dozwolona jest dla mnie 1 kawa w ciągu dnia i przeważnie korzystam z tej możliwości.
Czasem przed posiłkiem pije też herbatę ziołową (np. miętę, pokrzywę lub czystek), ale w ciągu dnia spożywam tylko biała wodę.

Odstawienie cukru
Tutaj nie miałam dużego problemu. Przynajmniej na samym początku. Wcześniej jadłam niewiele słodyczy, więc po pierwsze pozbyłam się z domu tych, które już miałam. Zostawiłam tylko gorzką czekoladę (min 80%), bo taką mogę spożywać w ilości max. 3 kostek na tydzień.

Przez pierwsze dwa tygodnie wcale nie miałam ochoty na słodycze. Nawet na tą czekoladę.  Chyba byłam tak zdeterminowana i zmotywowana, że moja podświadomość zadziałała.

Po dwóch tygodniach jednak coraz częściej zaczęłam mieć ochotę na słodkie. Przekroczyłam zdecydowanie liczbę dozwolonych kostek czekolady czy dodatku miodu. A raz zdarzyło mi się zjeść kawałek fasolowego brownie.

Nie wiem czym spowodowana jest ta nagła chęć na słodycze, zwłaszcza po obiedzie.
Staram się z nią walczyć i odzyskać pierwotną determinację.

Włączenie mięsa do diety
Przed rozpoczęciem kuracji nie jadałam zbyt dużych ilości mięsa. Jeśli już się zdarzało to przeważnie kurczaka lub indyka. Mój nowy plan żywieniowy zawierał jednak spore ilości mięsa i to bynajmniej nie kurczaka. Miałam unikać supermarketowego drobiu, który jest naszpikowany hormonami i kupować ze sprawdzonych źródeł, a najlepiej zamienić go na jakieś czerwone mięso.

Raczej nie przepadam za schabowymi, golonką czy wołowiną, które były rekomendowane w mojej nowej diecie.
Przekonałam się jednak do karkówki i żeberek, które jadam czasem na obiad.


Dobrym sposobem na „przemycenie” mięsa są dla mnie też zupy. Gotuję rosół np. na  żeberkach i kościach. Później blednuję, albo jem mocno rozgotowane razem z resztą zupy i obecnośc mięsa wcale nie jest tak wyczuwalna jak solo J

Aktualnie jestem w 4 tygodniu diety.

Moje samopoczucie jest świetne, choć mam świadomość, że coraz trudniej jest mi trzymać się określonych zasad. Tak jak w przypadku śniadań białkowo-tłuszczowych, kawy czy ograniczenia czekolady.

Zamierzam jednak walczyć i nie poddawać się.
A o moich postępach i samopoczuciu będę Was informować ;)


Ściskam,P.

wtorek, 14 marca 2017

Insulinooporność-jak ją odkryłam?

Witajcie,

Dziś post z serii dotyczącej zdrowia. A konkretnie o insulinooporności.
Chcę opowiedzieć Wam jak ja odkryłam u siebie tą przypadłość i jak z nią walczę.

Jak to się zaczęło?
Wszystko zaczęło się od problemów z miesiączką. Po odstawieniu antykoncepcji hormonalnej przestałam miesiączkować. Całkowicie. Przeczekałam 3 miesiące, z nadzieją, że organizm musi się przyzwyczaić i sam wróci na właściwe tory. Później wyczekałam kolejny miesiąc, i jeszcze kolejny- i nadal nic. Poszłam więc do lekarza.



Co na to ginekolog?
Pierwszy ginekolog, do którego trafiłam okazał się niestety pomyłką. Wmawiał mi, że jestem w ciąży, zupełnie bagatelizował temat i faszerował mnie kolejnymi dawkami luteiny, która nie przynosiła żadnych efektów.

Po jakichś 3 miesiącach zaczęłam szukać innego lekarza. Kiedy go znalazłam, sytuacja znacznie zaczęła się wyjaśniać.
Okazało się, że mam bardzo wyraźnie widoczny zespół policystycznych jajników (PCO), o czym poprzedni lekarz nawet nie wspomniał, oraz cienkie endometrium.

Lekarz skierował mnie na szereg badań hormonalnych oraz zalecił wykonanie krzywej insulinowej, sugerując, że być może mam zaburzoną gospodarkę hormonalną, a jednocześnie uspokajając mnie, że według niego wszystko to da się jeszcze „wyprostować”.
Jak najszybciej zrobiłam więc zlecone badania, choć szczerze mówiąc zastanawiałam się po co mam badać insulinę, jeśli z moim poziomem cukru zawsze wszystko było w porządku.
Ale zrobiłam także to badanie i bardzo słusznie. Okazało się, że mój poziom insuliny na godzinę po obciążeniu glukozą wzrósł 3-krotnie!

Ginekolog określił to mianem hiperisulinemii i skierował mnie do endokrynologa. Jego zdaniem szalejąca w moim organizmie insulina mogła zaburzać pracę innych „kobiecych” hormonów. Mimo, że moja sylwetka raczej różni się od standardowej budowy osób insulinoopornych, które przeważnie mają problem z nadmiarem kilogramów, a ja jestem osobą drobną i szczupłą- to nie wyklucza wcale insulinooporności.


Może endokrynolog pomoże?

Skierowałam się więc do endokrynologa, który potwierdził diagnozę o insulinooporności i zlecił kolejne badania hormonalne, w kierunku tarczycy.

Do tego przepisał mi leki z metforminą, mające uwrażliwić komórki na działanie insuliny oraz leki hormonalne, mające przywrócić miesiączki. Zalecił też zdrową dietę i wykluczenie mleka, białej mąki, słodyczy, ograniczenie owoców.



Z tarczycą było wszystko w porządku, tabletki hormonalne przyniosły pożądany efekt-miesiączki pojawiły się ponownie. Jednak tylko do czasu. W momencie odstawienia hormonów znowu znikały. Lekarz zwiększał mi dawki metforminy i odsyłał do ginekologa.

Ginekolog stwierdził, że moje endometrium jest już trochę grubsze, a więc jest postęp, ale to endokrynolog powinien przywrócić równowagę hormonalną.

Niestety mój endokrynolog był bezradny w tym temacie, dlatego zgłosiłam się do kolejnego-podobno najlepszego w moim mieście.

Na wizytę czekałam bardzo długo, ale w końcu się udało.
Wizyta okazała się bardzo wartościowa.

Lekarz wyjaśnił mi na czym polega insulinooporność. Wytłumaczył, że duży wyrzut insuliny pozwala na utrzymanie właściwego poziomu glukozy, ale organizm uodpornił się na jej działanie
Insulina jest hormonem wydzielanym przez trzustkę.  Produkowana jest wtedy, gdy  spożywamy pokarm. Organizm, dzięki wytwarzaniu insuliny obniża wzrastający po posiłkach  poziom cukru we krwi. Insulina ma dostarczać energię w postaci glukozy do naszych komórek.  Jednak w przypadku insulinooporności, komórki te nie przyjmują glukozy i przeważnie zostaje ona zatrzymana i odłożona w postaci tkanki tłuszczowej, przez co nie spełnia swojej funkcji.

Nie będę się tutaj szczegółowo rozpisywać, jakie mechanizmy zachodzą w organizmie wskutek procesów związanych z insuliną i glukozą, bo po pierwsze nie czuję się osobą kompetentną w tym temacie, aby przekazywać wiedzę dalej, a po drugie, mnóstwo informacji na ten temat znajdziecie w Internecie.

Lekarz zwiększył mi tymczasowo dawkę metforminy, zalecił badania na poziom rezerwy jajnikowej, oraz witamin takich, jad E i D3.
Do tego miałam stosować „męską” dietę- czyli mięso, tłuszcz i warzywa, w regularnych odstępach i stosować lekką aktywność  fizyczna.
Wyniki badań okazały się być w normie, poza małym niedoborem D3, który mam uzupełnić suplementami.
Po 3 mc-ach ponowna kontrola.


Co z dietą?
Starałam się stosować do wskazówek doktora, zmienić dietę z węglowodanowej na mięsną, jednak ciągle brakowało mi konsekwencji. Nie potrafiłam skończyć z pojadaniem, robiłam odstępstwa od zdrowej diety i zapętlałam się w błędne koło.

Dużo czytałam na ten temat, słuchałam wykładów o insulinooporności i uświadomiłam sobie jak wielka jest rola diety przy tym schorzeniu.

Widziałam już tylko jedno wyjście- konsultacja z dietetykiem klinicznym.
Udałam się więc po poradę ze wszystkimi wynikami badań, szczegółowym dzienniczkiem żywieniowym, historią mojej choroby i nadzieją, że dieta raz na zawsze zakończy moje problemy.

W ten sposób od dwóch tygodni wdrażam dość restrykcyjną dla mnie dietę, o której szczegółowo napiszę Wam w kolejnym poście.

Pozdrawiam Was!

P.

środa, 8 marca 2017

Studia dzienne czy zaoczne? cz.IV- Studia zaoczne i podsumowanie

Kochani, 
dziś ostatni post z serii "Studia dzienne czy zaoczne?"
Jest to krótki opis moich doświadczeń w trakcie studiów zaocznych oraz małe podsumowanie,

W ostatnim poście skończyłam na tym, jak dobrnęłam do końca obrony licencjackiej studiując w trybie indywidualnym.
Po zakończeniu studiów licencjackich i obronie pracy, poczułam dużą ulgę i radość. 
Nie myślałam na razie o kontynuowaniu studiów na magisterce, bo skupiałam się bardziej na pracy i przyszłych planach- zakupie mieszkania. 

Nie wiedziałam też czy podołam finansowo. Studia zaoczne to spore koszty, a dziennie nie wchodziły już u mnie w grę. Nie chciałam znowu biegać za wykładowcami, zwalniać się w środku dnia z pracy i kombinować, żeby wszystko załatwić.



Nadal pracowałam na zastępstwo i niestety wiedziałam, że już tylko 3 miesiące dzielą mnie od zakończenia okresu próbnego i jednocześnie mojej współpracy z firmą.

Martwiła mnie ta myśl, bo bardzo przywiązałam się do swojej pracy, do ludzi tam pracujących i bałam się też, że będę miała trudności w znalezieniu nowego stanowiska.

Ale niestety ten czas nieuchronnie nadszedł.

Zostałam bez pracy i czułam się z tym bardzo niekomfortowo. Szukałam czegoś w międzyczasie i nawet znalazłam. Podpisałam umowę na okres próbny w jednej z firm, ale od początku niezbyt „iskrzyło”, więc z ciężkim sercem wykonywałam tam swoje obowiązki, cały czas rozglądając się za czymś nowym.

Nie wiecie nawet jak się ucieszyłam, kiedy dostałam telefon z „mojej” poprzedniej firmy, że jest wolne stanowisko administracyjne w dziale planowania zaopatrzenia. 
Na początku ogarnął mnie strach, bo przecież ja po pedagogice- do sekretariatu ok, ale do działu planowania? Brzmi groźnie!

Ale co mi tam, poszłam na rozmowę. Zupełnie się nie stresowałam, bo ja znałam już prawie wszystkich pracowników, oni znali mnie i właściwie dlatego zostałam doceniona i zaoferowano mi pracę. 
Rozmowa rozwiała moje wątpliwości, moja praca polegała głównie na administrowaniu pracy w określonym dziale, więc bardzo mi to odpowiadało.

Po kilku miesiącach awansowałam do biura projektów, gdzie zostałam Asystentką Project Managera. 
Praca nie jest dla mnie łatwa. Przysparza sporo stresu i póki co nadal wzbudza we mnie stres, ale nie o tym teraz.

Postanowiłam wrócić na studia. Nie pedagogiczne.

Wybrałam Zarządzanie Zasobami Ludzkimi. Chciałam zbliżyć się trochę do tematyki HR, kadr i motywacji pracowników. To zawsze mnie pociągało-już na zajęciach z pedagogiki.

I tak zrobiłam- jestem w trakcie drugiego semestru magisterki razem z podyplomówką.

Jak jest tym razem?

Zajęcia są całkiem ciekawe, w większości praktyczne, co jest dla mnie bardzo ważne.

Jeśli chodzi o tryb weekendowy, to nie łatwo było mi się do niego przystosować. Oznaczało to w zasadzie brak wolnych weekendów, bo zajęcia miałam co drugi weekend zawsze w sobotę i niedzielę od 10:00 do 19:30.

Najgorsze jednak było dla mnie to, że w każdą niedzielę od 18:00 do 19:30 miałam zajęcia ze statystyki. O tej porze mój umysł był już w stanie uśpienia, a dodatkowo wszystko, co wiąże się z rachunkami i prawdopodobieństwem to dla mnie prawdziwa udręka.


W trakcie semestru tak naprawdę nie miałam zbyt wiele nauki. Przyznam szczerze, że nie przygotowywałam się sumiennie do każdych zajęć. Na koniec semestru okazało się jednak, że  to błąd. Wiele zajęć kończyło się grupowym projektem. I nie było tak, jak na studiach dziennych, że co chwilę ktoś o tym przypominał, na bieżąco kontrolował nasze postępy. Nie. Tutaj sami musieliśmy zabrać się do roboty i odpowiednio rozplanować sobie pracę.

Oczywiście budziliśmy się zawsze na koniec semestru z „ręką w nocniku”
Najgorzej było w sesji, gdy podczas jednego weekendu musieliśmy zaliczyć WSZYSTKIE przedmioty!



Na dwa tygodnie przed egzaminem ze statystyki załatwiłam sobie korepetycje. Wiem, że bez nich na pewno nie dałabym rady. W związku z tym dwa razy w tygodniu, po pracy, poświęcałam dodatkowe 3h popołudnia na zajęcia ze statystyki.

Uratowało mnie też to, że miałam tygodniowe przerwę, związaną  ze zmianą pracy i „ogarnęłam” w tym czasie wstępnie materiał na dwa duże egzaminy.

Bez tego nie wiem jak dałabym radę, bo finalnie została mi tylko powtórka materiału.

Nie jestem typem „nocnego marka”, dlatego uczenie się późnym wieczorem czy w nocy jest dla mnie zupełnie nieefektywne. Dlatego właśnie nauka po godzinach pracy stanowiła dla mnie spory problem.

Tydzień przed sesją był dla mnie bardzo ciężki. Wcześniej nie przywykłam do takiej ilości egzaminów jednorazowo i byłam już naprawdę wykończona tym trybem życia i nauki, jaki towarzyszył mi przez prawie dwa tygodnie przed sesją.

Na szczęście wszystko udało się zaliczyć pozytywnie. Nawet lepiej niż sądziłam i teraz już wkroczyłam w kolejny semestr, który zapowiada się równie intensywnie, jak poprzedni.

Wiem już teraz, że w przypadku studiów zaocznych, jakie wybrałam, najważniejsza jest regularność.
Regularne powtarzanie materiału, rozdzielenie projektów na mniejsze części i terminowe realizowanie zadań to klucz do tego, aby nie zwariować w trakcie sesji.

Podsumowanie 

Jak na razie jestem w trakcie drugiego semestru, więc moja opinia może nie jest do końca kompletna, brakuje kropki nad i w postaci wrażeń z pisania pracy i obrony, ale na koniec podsumuję, jak w mojej opinii wyglądają studia dzienne i zaoczne, ukazując ich plusy i minusy:

Studia dzienne:
+bezpłatne
+dużo czasu na naukę
+codzienny kontakt z uczelnią, znajomymi, bycie na bieżąco ze wszystkimi tematami
+łatwiejszy „dostęp” do prowadzących, możliwość konsultacji
+mniejszy problem z obecnościami na zajęciach (jeśli w jeden dzień nie mogę być na uczelni przepadają mi tylko 1 lub 2 zajęcia, jeśli tyle było w planie)
+wolne weekendy
-źle ułożony plan )zajęcia rozbite na cały dzień)
-dużo teorii
-brak możliwości podjęcia pracy na pełen etat
-uczucie zmarnowanych godzin na okienka w ciągu dnia

Studia zaoczne:
+możliwość podjęcia pracy etatowej
+więcej praktyki i skondensowana wiedza
+bardziej przychylni prowadzący, wyrozumiale podchodzący do pracujących studentów
+dużo pracy grupowej i projektów
+ za plus uważam też konieczność samodzielnej organizacji czasu poświęcanego na naukę i przygotowanie do zajęć
-cena
-problem z obecnością (często planujemy gdzieś wyjechać na weekend, lub mamy imprezę rodzinną i wtedy opuszczenie kilkunastu godzin zajęć jest już dla na niekorzystne)
-brak stałego kontaktu ze znajomymi, konieczność samodzielnej organizacji prac(to jest też w plusach, zależy od punktu widzenia ;))
-brak wolnych weekendów

Plusy i musy jakie wypisałam są oczywiście tylko moim indywidualnym odczuciem.

Trzeba także wziąć pod uwagę fakt różnych kierunków, jakie podejmowałam.

Zaznaczyłam, że w moim przypadku studia zaoczne są bardziej praktyczne, ale trzeba pamiętać, że może wynikać to ze specyfiki kierunku (zarządzanie), podczas gdy na studiach dziennych miałam pedagogikę.
Może ten mały poradnik okaże się dla kogoś z Was przydatny i pozwoli na łatwiejsze podjęcie decyzji co do formy studiów.

Pozdrawiam,

P.

wtorek, 28 lutego 2017

Studia dzienne czy zaoczne? Cz.III- Indywidualny tryb studiów

Witajcie!

Kontynuując moją historię ze studiami, dziś napiszę Wam jak wylądowałam na studiach w indywidualnym trybie.

Wcześniej wspomniałam o tym, że dopiero co wróciłam na studia, na ostatni semestr przed obroną licencjacką. I tutaj właśnie pojawiła się kolejna niespodzianka.

Któregoś dni otrzymałam telefon z „mojej” byłej firmy z propozycją pracy. Jedna z osób w biurze zaszła w ciążę i miałam zastąpić ją przez okres 9 miesięcy.

Matko, jak ja się ucieszyłam!

Ale zaraz… Przecież to praca na pełen etat, a tutaj studia dzienne, praca, seminaria. Nie wiedziałam co zrobić.

Bardzo chciałam pracować, zarabiać „normalne” pieniądze, ale nie wiedziałam, co zrobić ze studiami na ostatniej prostej.

Plan zajęć wyglądał jak zwykle-zajęcia w środku dnia, dwugodzinne okienka- jak pogodzić to z pracą od 8 do 16?

I w końcu wymyśliłam!


Przeczytałam chyba cały Internet i wyczytałam, że istnieje coś takiego jak indywidualny tryb studiów. 
Na mojej uczelni, aby ubiegać się o taką formę studiowania,  trzeba było, po pierwsze złożyć podanie do dziekana i odpowiednio swoją prośbę umotywować. Do tego, najlepiej jeśli miało się dobre oceny z poprzednich semestrów i nie powinno być problemu.

Do tego musiałam załączyć zgody wszystkich prowadzących, z którymi miałam mieć zajęcia w danym semestrze, na indywidualny tok zaliczania przedmiotów. To wymagało trochę biegania za prowadzącymi, pisania maili i pomocy znajomych z roku w zbieraniu podpisów J

Tak też zrobiłam. Napisałam, że otrzymałam możliwość rozwoju zawodowego, że zależy mi na ukończeniu studiów, że mam wysoką średnią ocen itp. Itd.

Taki komplet dokumentów złożyłam w dziekanacie i finalnie otrzymałam pozytywną odpowiedź!

Pozostała kwestia „dogadania się” z prowadzącymi co do formy zaliczeń materiałów i egzaminów.
W zasadzie wszyscy byli bardzo przychylni i raczej bez problemu zgadzali się na mailowe zaliczenia, albo na uczestnictwo w południowych konsultacjach.

Jedynie moja promotor nalegała, abym chodziła na jej zajęcia oraz seminaria. Na szczęście odbywały się one w poniedziałki o 15:30, więc załatwiłam w pracy, że w poniedziałki będę pracować od 7:00 do 15:00, a później biegiem na uczelnię ;)

Moje studia należały do dość łatwych i przyjemnych- przynajmniej z mojej perspektywy, dlatego prace zaliczeniowe czy eseje i egzaminy nie stanowiły dla mnie problemu.

Miałam jednak trudności z zdyscyplinowaniem samej siebie do pracy. Cały czas odkładałam wszystko na później, bo „przecież do konsultacji było jeszcze dużo czasu”, a później budziłam się „z ręką w nocniku” i dużo rzeczy robiłam na ostatnią chwilę.

Często nie było też łatwo wstrzelić się w godziny konsultacji danego prowadzącego i zdarzało się, że musiałam na godzinkę czy dwie wyjść z pracy, aby załatwić co trzeba.

Brakowało mi też codziennych spotkań ze znajomymi z uczelni i takiego bycia „na bieżąco”, ale dobrnęłam do końca semestru. Obroniłam się z sukcesem i tak zakończyłam moją przygodę ze studiami licencjackimi.

Byłam raczej pozytywnie zaskoczona podejściem prowadzących, którzy cenili to, że chcę pracować i przeważnie szli na rękę jeśli chodzi o zaliczanie zajęć i materiału z całego semestru.

Równie ważna była dla mnie pomoc znajomych z roku, którzy byli na tyle pomocni, że udostępniali mi swoje materiały z zajęć i na bieżąco informowali o wszystkim, co dzieje się na uczelni.

Nie wiem jak wygląda to na uczelni technicznej- pewnie jest trudniej. Ale polecam taki system wszystkim, którzy chcą równocześnie pracować i dokończyć studia.

Oczywiście, pewnie nie jest to rozwiązanie na dłuższą metę, ale na jeden semestr powinno się sprawdzić.

Aktualnie jestem studentką studiów zaocznych. O moich odczuciach i porównaniu ze studiami dziennymi opowiem Wam w kolejnym poście.

Pozdrawiam,


P.

piątek, 24 lutego 2017

Studia dzienne czy zaoczne?- Praktyka zawodowa, cz. II

Część druga-czy praktyki zawodowe są ważne?

Witajcie,
W drugiej części, tak jak obiecałam, poruszę temat praktyk studenckich, które w moim przypadku miały znaczny wpływ na rozwój ścieżki zawodowej.

No więc, jak wszyscy wiemy, w studenckim życiu przychodzi czas na obowiązkowe odbycie praktyk studenckich, w ramach wybranego kierunku.
W moim przypadku, uczelnia oferowała pewne propozycje, albo można było wybrać coś samemu. 



Tak naprawdę, trochę poszłam na łatwiznę i zdecydowałam się praktyki organizowane na uczelni- w Uniwerytecie Trzeciego Wieku. Bez żadnych dojazdów i  dodatkowego poświęcania czasu. 
Ale z drugiej strony, pozostałe propozycje z uczelni również nie były dla mnie zachęcające.

Praktyka, jaką odbyłam w UTW była praktyką hospitacyjną. Polegała ona na tym, że w większości przypadków, chodziłam na zajęcia i sporządzałam notatki, albo uczestniczyłam w nich  razem z słuchaczami.

Zgłosiłam się też jako ochotnik do prowadzenia zajęć komputerowych dla seniorów, co było bardzo ciekawym doświadczeniem, ale pokazało mi, że praca z seniorami to również nie to, co chciałabym robić.

Praktyki nie wniosły zbyt wiele do mojego doświadczenia zawodowego, nie miałam poczucia, że nauczyłam się czegoś szczególnie przydatnego- no, może poza cierpliwością ;)

Moja ambicja uaktywniła się jednak w wakacje, pomiędzy semestrami, kiedy to postanowiłam zdobyć praktyki na własną rękę, sama dla siebie.

Na początku myślałam o stażu, bo wiadomo-pieniądze się przydadzą. Ale, wierzcie mi, że nie mogłam znaleźć żadnego sensownego płatnego stażu.

Ostatecznie zaczęłam szukać bezpłatnych praktyk. I w zasadzie planowałam coś, co pozwoli mi pojąć jeszcze jakąś dodatkową pracę.
Rozesłałam kilka CV i wzięłam udział w rozmowie kwalifikacyjnej na stanowisko Asystentki Prezesa Zarządu.

Zostałam przyjęta, ale moim warunkiem był 3-dniowy tydzień pracy (2 dni chciałam poświęcić na pracę zarobkową)

I tak, przez całe wakacje od poniedziałku do środy, od 8 do 16, chodziłam pracować za darmo.

W zasadzie to moja praca bardziej przypominała standardową pracę sekretarki, a nie Asystentki Prezesa. Ale pracowałam w cudownej atmosferze, z wspaniałymi ludźmi. I tak naprawdę, nawet nie ubolewałam z powodu, że muszę poświęcać swój wakacyjny czas, na to aby pracować.

Szczerze mówiąc, jeśli chodzi o doświadczenie, to nie nauczyłam się niczego specjalnego, ale była to taka namiastka „prawdziwej” pracy. Dobra  szkoła funkcjonowania w dużym przedsiębiorstwie, odpowiedzialności za pewne rzeczy czy dotrzymywania terminów.

Wszystko tak naprawdę przebiegało rutynowo, do momentu kiedy pod koniec praktyk, zachorowała jedna z osób koordynujących sekretariat. Pani Basia wylądowała wtedy w szpitala i ja dostałam propozycję przejęcia jej obowiązków na miesiąc, już z odpłatną umową.

Bałam się trochę, ale oczywiście się zgodziłam! Uznałam, że to szansa na pokazanie się z dobrej strony i sprawdzenie swoich możliwości. W zasadzie to z praktykantki, zostałam nagle zastępczynią koordynatora sekretariatu, co wtedy dla mnie było niezłym wyróżnieniem J

Nie ukrywam, że był to dla mnie stresujący czas, pełen wyzwań, decyzji i odpowiedzialności, ale bardzo wiele mnie on nauczył.

Szkoda było odchodzić,  kiedy umowa się skończyła. Ale niestety nadszedł czas powrotu na uczelnię. 
Był to ostatni semestr, obrona licencjacka za pasem- trzeba wziąć się do roboty.

Studia już się rozpoczynały,  nowy semestr właśnie wystartował, praca licencjacka w stanie opłakanym- idealny wręcz moment  na kolejną niespodziankę.

Ale o niej opowiem Wam w kolejnej części, bo ta dotyczyć już będzie indywidualnego toku studiów.

Pozdrawiam,

P.

czwartek, 23 lutego 2017

Tłusty czwartek na diecie –Jak jeść pączki i nie przytyć?

Pączek- źródło pustych kalorii, węglowowadów, cukrów prostych i tłuszczu.

Wróg każdej diety owiany złą sławą- ale czy na pewno?

Na co dzień staram się odżywiać zdrowo, do tego aktualnie jestem na etapie wdrażania diety Paleo, która wyklucza wszelkie słodycze, cukier  i mąkę pszenną.

Zasady zdrowego żywienia  stosuję już od kilku lat, ale co roku, w tłusty czwartek, pozwalam sobie na zjedzenie pączka.

Nigdy jeszcze nie zaszkodziło to ani mojej wadze, ani zdrowiu- wręcz przeciwnie- skutecznie zaspokoiło mój apetyt na słodkości, których staram się unikać przez cały rok.



Podczas Tłustego Czwartku, staram się jednak zachować pewne zasady, które pozwolą mi delektować się smakiem pączka bez wyrzutów sumienia:
Oto one:
  • Jakość

W przypadku kupnych pączków, mam tutaj o sprawdzone receptury, które rzeczywiście są warte „grzechu”. Nie kupuję wtedy najtańszych pączków z supermarketów, ale staram się zaopatrzyć w sprawdzonych piekarniach, gdzie stosowane są dobrej jakości składniki i odpowiednie zasady wyrobu pączków. Jak już mam zjeść pączka, to niech to będzie naprawdę pyszny wybór!

  • Wybór nadzienia

W moim przypadku, raczej nie robię specjalnej selekcji, bo skoro pozwalam sobie raz w roku na taką rozpustę, to chcę zjeść pączka, na którego naprawdę mam ochotę.
Jeśli jednak ktoś rzeczywiście chce ograniczyć liczbę kalorii w pączku może wybrać opcję z mniej kalorycznym nadzieniem, np. z róży zamiast kremów czy tych z adwokatem. Alternatywą są też mini pączki, które zazwyczaj są bez nadzienia.
Można tutaj również zastanowić się nad wyborem polewy. Te z lukrem czy czekoladą będą bardziej kaloryczne niż takie z cukrem pudrem.
·        
  •   Pora dnia
Ja staram się jeść pączka raczej w pierwszej połowie dnia, w godzinach porannych. Im późniejsza pora, tym bardziej nasz metabolizm zwalnia i trudniej pozbyć się kalorii, jakie spożyliśmy wraz z pączkiem.
Ja przeważnie zastępuję pączkiem drugie śniadanie, które w moim przypadku wynosi zwykle 200-300 kcal, więc zjadając pączka, nie pochłaniam dodatkowej liczby kalorii.
Nie zachęcam natomiast zastępowania pierwszego śniadania pączkiem. Pierwszy posiłek ma dostarczyć nam energii na cały dzień, dlatego pączek raczej nie sprawdzi się w tej roli, a może sprawić, że bardzo szybko staniemy się głodni.

  •       Aktywność fizyczna
Warto spróbować też „spalić” zbędne kalorie lekkim treningiem, spacerem czy tańcem. Wieczorne ćwiczenia czy siłownia sprawdzą się bardzo dobrze.  Zwłaszcza kiedy przesadziliśmy z ilością zjedzonych pączków, dodatkowa aktywność wyjdzie nam na dobre.
Myślę jednak, że w przypadku, kiedy zjedliśmy pączka w ramach standardowego posiłku (np. drugiego śniadania czy podwieczorku) nie musimy koniecznie stosować dodatkowej aktywności.

  •       Delektowanie się
Warto celebrować chwilę, w której oddajemy się słodkiej rozpuście. Zrobić dobrą kawę w ładnej filiżance, oderwać się od zajęć i pracy i rozsmakować się w słodyczy

  •     Domowe pączki-wersja dla ambitnych
Doskonałą opcją jest też zrobienie własnych pączków. Pomijam już tutaj specjalne przepisy na pączki pieczone, z batatów, bez cukru i tp.
Nawet kupując pączki w najlepszej cukierni nigdy do końca nie mamy pewności jak i z czego zostały zrobione. Robiąc je samodzielnie dokładnie wiemy co wkładamy do ust i często możemy pozwolić sobie na zmniejszoną ilość cukru, czy dodanie domowych powideł, które znacznie obniżą kaloryczność.

Dziś pozwalam sobie na rozpustę w postaci pączka z serem i cukrem pudrem. Ale to na drugie śniadanie ;)

A jakie są Wasze sposoby na jedzenie pączków bez wyrzutów sumienia?

Pozdrawiam,

P.