Witajcie!
Kontynuując moją historię ze studiami, dziś napiszę Wam jak
wylądowałam na studiach w indywidualnym trybie.
Wcześniej wspomniałam o tym, że dopiero co wróciłam na
studia, na ostatni semestr przed obroną licencjacką. I tutaj właśnie pojawiła
się kolejna niespodzianka.
Któregoś dni otrzymałam telefon z „mojej” byłej firmy z
propozycją pracy. Jedna z osób w biurze zaszła w ciążę i miałam zastąpić ją
przez okres 9 miesięcy.
Matko, jak ja się ucieszyłam!
Ale zaraz… Przecież to praca na pełen etat, a tutaj studia
dzienne, praca, seminaria. Nie wiedziałam co zrobić.
Bardzo chciałam pracować, zarabiać „normalne” pieniądze, ale
nie wiedziałam, co zrobić ze studiami na ostatniej prostej.
Plan zajęć wyglądał jak zwykle-zajęcia w środku dnia,
dwugodzinne okienka- jak pogodzić to z pracą od 8 do 16?
I w końcu wymyśliłam!
Przeczytałam chyba cały Internet i wyczytałam, że istnieje
coś takiego jak indywidualny tryb studiów.
Na mojej uczelni, aby ubiegać się o
taką formę studiowania, trzeba było, po pierwsze złożyć podanie do dziekana i odpowiednio swoją prośbę umotywować. Do
tego, najlepiej jeśli miało się dobre oceny z poprzednich semestrów i nie
powinno być problemu.
Do tego musiałam załączyć zgody wszystkich prowadzących, z którymi miałam mieć zajęcia w danym semestrze, na indywidualny tok zaliczania przedmiotów. To wymagało trochę biegania za prowadzącymi, pisania maili i pomocy znajomych z roku w zbieraniu podpisów J
Tak też zrobiłam. Napisałam, że otrzymałam możliwość rozwoju
zawodowego, że zależy mi na ukończeniu studiów, że mam wysoką średnią ocen itp.
Itd.
Taki komplet dokumentów złożyłam w dziekanacie i finalnie otrzymałam
pozytywną odpowiedź!
Pozostała kwestia „dogadania się” z prowadzącymi co do formy
zaliczeń materiałów i egzaminów.
W zasadzie wszyscy byli bardzo przychylni i raczej bez
problemu zgadzali się na mailowe zaliczenia, albo na uczestnictwo w
południowych konsultacjach.
Jedynie moja promotor nalegała, abym chodziła na jej zajęcia
oraz seminaria. Na szczęście odbywały się one w poniedziałki o 15:30, więc
załatwiłam w pracy, że w poniedziałki będę pracować od 7:00 do 15:00, a później
biegiem na uczelnię ;)
Moje studia należały do dość łatwych i przyjemnych-
przynajmniej z mojej perspektywy, dlatego prace zaliczeniowe czy eseje i
egzaminy nie stanowiły dla mnie problemu.
Miałam jednak trudności z zdyscyplinowaniem samej siebie do
pracy. Cały czas odkładałam wszystko na później, bo „przecież do konsultacji
było jeszcze dużo czasu”, a później budziłam się „z ręką w nocniku” i dużo rzeczy
robiłam na ostatnią chwilę.
Często nie było też łatwo wstrzelić się w godziny
konsultacji danego prowadzącego i zdarzało się, że musiałam na godzinkę czy
dwie wyjść z pracy, aby załatwić co trzeba.
Brakowało mi też codziennych spotkań ze znajomymi z uczelni
i takiego bycia „na bieżąco”, ale dobrnęłam do końca semestru. Obroniłam się z
sukcesem i tak zakończyłam moją przygodę ze studiami licencjackimi.
Byłam raczej pozytywnie zaskoczona podejściem prowadzących,
którzy cenili to, że chcę pracować i przeważnie szli na rękę jeśli chodzi o
zaliczanie zajęć i materiału z całego semestru.
Równie ważna była dla mnie pomoc znajomych z roku, którzy
byli na tyle pomocni, że udostępniali mi swoje materiały z zajęć i na bieżąco
informowali o wszystkim, co dzieje się na uczelni.
Nie wiem jak wygląda to na uczelni technicznej- pewnie jest
trudniej. Ale polecam taki system wszystkim, którzy chcą równocześnie pracować
i dokończyć studia.
Oczywiście, pewnie nie jest to rozwiązanie na dłuższą metę,
ale na jeden semestr powinno się sprawdzić.
Aktualnie jestem studentką studiów zaocznych. O moich
odczuciach i porównaniu ze studiami dziennymi opowiem Wam w kolejnym poście.
Pozdrawiam,
P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz